Kino ma w sobie tę niezwykłą moc, która sprawia, że jesteśmy skłonni przeżywać silne emocje oglądając historie przedstawione na ekranie. Niektóre nas wzruszają, inne oburzają, śmieszą, dziwią, wobec niektórych przechodzimy obojętnie, ale są też takie, które – z różnych powodów – stają się naszymi „filmami życia„. To właśnie one będą bohaterami tego wpisu.
Kino. Każdy, kto mnie dobrze zna, wie, że poruszenie tego tematu w moim towarzystwie, to jak wywołanie lawiny. Filmy są nieodłącznym elementem mojej egzystencji i mogę mówić o nich w nieskończoność, dlatego – między pozostałymi tematami na blogu – postanowiłam stworzyć tutaj również mały klub filmowy. Wpisy będą pojawiać się cyklicznie i czerpać z bogactwa kinematografii godnego polecenia. Po cichu liczę, że spodoba Wam się ten pomysł i będziecie wyczekiwać kolejnych filmowych odcinków.
Kilka słów wstępu: jak to się zaczęło?
Narodziny swojej filmowej pasji zawdzięczam Profesorowi języka polskiego z liceum. Jego niestandardowy sposób nauczania, skupiony na uczniu i jego indywidualizmie, odważył nas nieszablonowo myśleć, pomógł rozwinąć skrzydła wyobraźni, poszerzył horyzonty i uwrażliwił na rzeczywistość. Profesor zaszczepił w nas szacunek do kina, tego okrytego kilkoma warstwami, które warto odkrywać i poznawać. Do dzisiaj pamiętam, jakie wrażenie wywarły na mnie oglądane całą klasą „Wielki błękit” (1988) L. Bessona i „Siódma pieczęć” (1957) I. Bergmana. Po zakończonych seansach dyskutowaliśmy o tym, co zobaczyliśmy, dzieliliśmy się swoimi refleksjami i interpretacjami. Mniej więcej wtedy kino stało się dla mnie czymś więcej niż tylko obrazem i ze zwykłej rozrywki urosło do rangi intelektualnej uczty.
Oczywiście nie oglądam „wszystkiego”, bo nie dość, że mijałoby się to z celem, to zwyczajnie nie starczyłoby mi już czasu na nic innego. Dokonuję selekcji, polegając na swojej filmowej intuicji albo kierując się „kluczem gwarancji jakości” – ulubionym reżyserem, dobrą obsadą aktorską, ciekawym tematem czy… nietuzinkowym plakatem filmowym.
Kino – magia obrazu czy tylko złudzenie?
Czym więc jest dla mnie kino? Magią. Emocjami. Wyzwaniem. Czymś ważnym. Nieuchwytnym. Międzysłowiem, cudzysłowem, nawiasem. Usłyszałam kiedyś dwie definicje kina, pod którymi w pełni się podpisuję. Są piękne i trafnie oddają to, co czuję i chcę wyrazić, myśląc o kinie. Cytuję je dla Was poniżej.
Kino może być cytrusowym zapachem obieranej pomarańczy, dotykiem ciepłej skóry pod jedwabną pończochą lub po prostu salą, zatopioną w ciemnościach, skąpaną w uczuciu oczekiwania.
– Wong Kar Wai, reżyser (m.in. filmu „Chungking Express”)
oraz:
Ce petit coup au coeur quand la lumière s’éteint et que le film commence.
[co można przetłumaczyć jako: To uderzenie serca, kiedy gaśnie światło i zaczyna się film.]– oryginalny tytuł antologii filmowej (w Polsce znanej pod tytułem „Kocham kino”), wydanej w 2007 r. dla uczczenia 60-lecia festiwalu w Cannes
Magia „żywego obrazu” tkwi w tym, że historia przedstawiona na ekranie potrafi pochłonąć nas bez reszty, zaangażować, sprawić, że będziemy utożsamiać się z którymś z bohaterów lub identyfikować z przeżywaną przez niego sytuacją. Czasami jest odskocznią od codzienności albo wręcz przeciwnie – poprzez analogię charakteru czy zdarzeń – możemy w nim znaleźć własne odbicie. To, w pośredni sposób, pozwala spojrzeć na siebie i dotykające nas problemy z dystansu i – być może – pomóc w zrozumieniu niektórych spraw.
„Filmy życia”, czyli filmowe kamienie milowe
W gąszczu wartościowych filmów, które będę Wam polecać na blogu, są także te, które nazywam swoimi „filmami życia„. Co ciekawe, część z nich w ogóle nie należy do moich ulubionych tytułów, części nie oceniam wysoko, bo mam świadomość ich słabych punktów, a jednak są powody, dla których stały się dla mnie wyjątkowo ważne. Jedne mają wartość czysto sentymentalną, inne obejrzałam w tzw. odpowiednim momencie swojego życia, jeszcze inne kojarzą mi się z bliskimi osobami. Wymieniam je poniżej (filmy, nie osoby), opatrując krótkim komentarzem. Kolejność przypadkowa.
„Cinema Paradiso” (1988), reż. Giuseppe Tornatore
Magia kina od podszewki i w najczystszej postaci. Film cudownie ciepły, uroczy i wzruszający. O miłości do kina i nie tylko. Pełny sentymentalizmów i nostalgii, ale w pozytywnym znaczeniu – dla każdego tytułowe „Cinema Paradiso” będzie czym innym. Gdy kilkanaście lat temu oglądałam go po raz pierwszy, był dla mnie przede wszystkim hołdem dla kina. Dzisiaj, oprócz tego, wracam myślami do tego, co już za mną, a co nadal dla mnie ważne i za czym czasami tęsknię. Wzruszam się za każdym razem.
„Niewinni czarodzieje” (1960), reż. Andrzej Wajda
Fascynująca, inteligentna i intrygująca gra pozorów dwojga dwudziestokilkulatków, których los niespodziewanie i trochę przypadkowo postawił na swojej drodze. Film ma niepowtarzalny, teatralny klimat, jest subtelny i urzekający, opowiada o tym, co „pomiędzy”, a nie o tym, co „wprost”. Ujmujący.
„Stowarzyszenie Umarłych Poetów” (1989), reż. Peter Weir
Film o relacji nauczyciel-uczniowie, a właściwie mentor-uczniowie. O tym, że uczenie młodych ludzi wychodzenia poza szablony i ramy, to również wyjście samemu poza ramy tego, kogo i co rozumiemy pod pojęciem „nauczyciel”. O tym, że pasja jest prawdą i motorem do zmian. Również o tym, że bezcennym jest trafić na pedagoga, który swoją charyzmą potrafi otworzyć umysły młodym ludziom. Ja trafiłam i jestem za to wdzięczna.
„Amadeusz” (1984), reż. Miloš Forman
Jest w tym filmie coś obłąkańczo fascynującego, co każe mi wracać do niego co jakiś czas. Geniusz, talent, rywalizacja, miłość, nienawiść, obłęd – w tym filmie wszystko jest na 200% i do utraty tchu. Do tego cudowna muzyka i śmiech tytułowego bohatera, który naprzemiennie irytuje i intryguje.
„Dzień świra” (2002), reż. Marek Koterski
Satyra na Polaka, na każdego z nas, na Ciebie i na mnie. Śmieszy, ale to śmiech nerwowy i gorzki, bo momentami można przejrzeć się w niej jak w lustrze, niestety. Oglądałam ten film tyle razy, że większość dialogów znam na pamięć. Nadal nie przestaje robić na mnie wrażenia.
„Holy Motors” (2012), reż. Leos Carax
Dziwny, niepokojący, inny. Gęsty od aluzji i warstw, których odkrywanie jest czystą przyjemnością. Kim jesteś(my)? Co jest fikcją, a co rzeczywistością? Kiedy grasz siebie, a kiedy nim naprawdę jesteś? Lubię takie filmowo-intelektualne łamigłówki. I te akordeony!
„Ugryź mnie!” (2014), reż. Mina Djukic
Niedopowiedzenia nie do powiedzenia. O spotkaniu po latach dwojga przyjaciół – jej i jego – z dzieciństwa. O wszystkich niedopowiedzeniach, które przez ten czas narosły. O specyficznej przyjaźni damsko-męskiej. Ten film ma dużo nieścisłości, potknięć i niedociągnięć i z pewnością nie jest „z wysokiej półki”, ale… uwielbiam go. Ma dla mnie bardzo sentymentalny wymiar i przypomina o utraconym najlepszym Przyjacielu sprzed lat.
„Dzika droga” (2014), reż. Jean-Marc Vallée
O najtrudniejszej drodze, którą każdy musi przejść sam – o drodze w głąb siebie. O rozliczeniu się z samym sobą, o walce o siebie, o zmianach. Film ciężki i mocny, po obejrzeniu którego byłam „obolała” od środka. Polecam, ale uprzedzam, że nie ogląda się go ani łatwo, ani przyjemnie.
„Debiutanci” (2010), reż. Mike Mills
„Być sobą” – wyświechtany frazes, a jednak twórcom udało się uniknąć banału. Mądry, subtelny, gorzko-słodki, wyważony – piękny w swej prostocie. Jeden z tych filmów, które w nienachalny sposób, z dużą wrażliwością, ale i subtelnym humorem traktują o tym, co naprawdę ważne. Warto!
Znacie już tytuły filmów, które są dla mnie wyjątkowo ważne. Jeśli też je widzieliście, zachęcam do tego, żebyście podzielili się swoimi wrażeniami, chętnie poznam Wasze opinie. Jeżeli jednak nie są Wam jeszcze znane, to szczerze polecam umieszczenie ich na swojej liście filmów do obejrzenia. Być może, tak jak ja, odnajdziecie w nich coś, co sprawi, że któryś film z jakiegoś względu stanie się bardziej „Wasz” niż inne.