Może być nią wszystko – śpiew ptaków, szum wiatru, brzmienie gitary i dźwięki perkusji. Jest niewidzialnym towarzyszem naszej codzienności. Kojarzy się z określonymi wydarzeniami, uspokaja, koi, pobudza, a czasami również… irytuje. Muzyka. Przeciwieństwo ciszy.
Zapytana o swoje największe pasje, bez namysłu odpowiem: kino, literatura, muzyka i rękodzieło. Każde z tych zagadnień wzbudza we mnie wiele emocji i o każdym mogę długo i dużo mówić. Każde też dotyczy innej sfery mojego życia, wzajemnie się uzupełniając i dookreślając, a tym samym pośrednio wpływając na to, kim i jaka jestem. Doświadczanie każdego z nich sprawia mi ogromną przyjemność. Dzisiaj zapraszam Was na wpis o czymś, co jest dla mnie jak tlen – o muzyce. Mam nadzieję, że czytając go, uśmiechniecie się, myśląc „mam podobnie!” i włączycie się w dyskusję w komentarzach, do czego gorąco Was zachęcam.
Nie przestanie mnie zadziwiać, jak ogromną moc poruszania, wzruszania i czarowania mają dźwięki. Lubię to uczucie, gdy muzyka wdziera się do mojej duszy i porywa ją. Lubię odczuwać ją wszystkimi zmysłami i każdym centymetrem ciała. Lubię się w niej całkowicie zatracać, a to uczucie, którego najlepiej i w pełni doświadczam przede wszystkim na koncertach. Liczy się wtedy „ta” chwila – otaczająca mnie zewsząd muzyka i ja, nic więcej wówczas nie istnieje. À propos, koncerty to kolejny temat-rzeka i z pewnością wrócę do niego w którymś z kolejnych wpisów.
Dźwięki sprzed lat – czym skorupka za młodu nasiąknie
Chociaż niespecjalnie lubię sięgać po sformułowanie „odkąd pamiętam”, to w tej sytuacji pasuje ono idealnie. Odkąd bowiem pamiętam, muzyka stanowiła w moim życiu bardzo ważne miejsce. Towarzyszyła mi od najmłodszych lat, gdy nie miałam jeszcze zbyt dużego pojęcia o gatunkach muzycznych czy wykonawcach. Do dzisiaj w pudełku ze „skarbami” z dzieciństwa przechowuję kasety Michaela Jacksona i Roxette. Później przyszedł czas m.in. na Nirvanę i… Nie, tego Wam nie powiem, chociaż zakładam, że Wy również macie na swoim koncie mniej chlubne muzyczne wybory. (Macie, prawda?) W każdym razie – ściany (i część sufitu!) mojego pokoju zdobiły wówczas plakaty ulubionych artystów. Pamiętacie ten czas?
Mając kilkanaście lat, dokonywałam już własnych, świadomych muzycznych wyborów. Nadal z sentymentem wspominam stacje i programy, dzięki którym poznawałam nowe dźwięki, a na których obecnie muzyka jest zaledwie drugorzędnym dodatkiem. Na jednej z nich lata temu usłyszałam utwór „Time is running out” i tym samym poznałam Muse – brytyjską grupę, która towarzyszy mi do teraz. Raz bardziej intensywnie i euforycznie, innym razem mniej, ale zawsze jest w pobliżu. Mimo że na przestrzeni lat poznałam wiele innych formacji, to jednak właśnie to trio pozostało dla mnie wyjątkowo ważne i przychodzi mi na myśl, gdy ktoś zapyta mnie o „kapelę życia”. To również jedyna grupa, dla której jestem w stanie pokonywać setki kilometrów, żeby dotrzeć na jej koncert i przeżywać muzyczne „końce świata”.
Pozwólcie, że jeszcze na chwilę zatrzymam się przy Muse. Ich drugi studyjny album, „Origin of symmetry” (tak, to ta okładka widoczna na zdjęciu), jest dla mnie absolutem, dziełem idealnym i spójnym w każdej nucie. Z niegasnącym apetytem chłonę każdy jej dźwięk. Owszem, momentami jest patetyczna, czasami nawet nieco histeryczna w brzmieniu, ale w tym wszystkim perfekcyjnie harmonijna i budząca we mnie ogromne emocje. Uwielbiam ją. To – ze względów sentymentalnych – najcenniejszy album z mojej kolekcji.
Przy okazji podzielę się z Wami pewną anegdotą. Nie zapomnę swojej rozpaczy sprzed kilkunastu lat, gdy książeczkę z tej płyty niechcący zalałam kawą. Strony polepiły się niemiłosiernie, przypominając pofałdowaną bryłę, z której trudno cokolwiek rozczytać, a moje rozgoryczenie było tym większe, że jest to prawdopodobnie pierwsze wydanie tego krążka dostępne (mówiąc wprost: z trudem zdobyte) w Polsce. Późniejsze wznowienia różniły się detalami, więc nie było mowy o zastąpieniu tamtego egzemplarza nowym. W akcie desperacji postanowiłam… nigdy więcej nie pić kawy. Swoje postanowienie porzuciłam co prawda już następnego dnia, ale lekkie ukłucie żalu, gdy pomyślę o tym, że nieodwracalnie zniszczyłam papierowe wnętrze swojej ukochanej płyty, towarzyszy mi do dzisiaj. Potraktowałam to jako cenną lekcję, że nie warto zanadto przywiązywać się do rzeczy materialnych.
Pomijając muzyczne eksperymenty, których przytaczanie sobie (i Wam) daruję, moje pierwsze samodzielne wybory krążyły między wykonawcami, których sama sobie znalazłam (m.in. Muse, The Mars Volta, The White Stripes, Queens Of The Stone Age) a tymi, którzy należą do żelaznej klasyki rocka (przede wszystkim Led Zeppelin, ale też Deep Purple czy Queen). To moja muzyczna „baza”, do której zawsze chętnie wracam. Nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała o Wasze wybory – te najwcześniejsze i te obecne. Zmieniły się czy pozostały niezmienne od lat?
Dojrzałość muzyczna – co to takiego?
Mimo że staram się nie zamykać tylko na jeden rodzaj muzyki i szukać dobrych dźwięków przekraczając gatunkowe granice, to nie ulega żadnej wątpliwości, że definiuje mnie rock. Brzmienie gitary jest dla mnie jednym z najpiękniejszych dźwięków – potrafi mnie całkowicie zaczarować i nawet nie będę z tym dyskutować. To wtedy czuję, że żyję, oddycham i wszystko jest na swoim miejscu.
Jednak im jestem starsza, tym większe daję sobie prawo i czuję większą potrzebę, by poszukiwań nowych dźwięków nie ograniczać tylko do cięższych brzmień. Kieruję się tym, czy dany utwór ma to „coś”, co sprawi, że nie będę potrafiła przestać o nim myśleć, a nie tym, czy wystarczająco głośno (i czy w ogóle) słychać w nim gitary i perkusję. Tym właśnie jest dla mnie muzyczna dojrzałość. Moim ostatnim odkryciem, od którego nie mogę się uwolnić, jest numer „Maryś” w wykonaniu Patryka Pietrzaka i Wiktorii Boroś. Ma w sobie coś, co niesamowicie mnie oczarowało i zniewoliło – coś doniosłego, ludowego i baśniowego, ale i niepokojącego zarazem. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy z rzędu odtworzyłam ten utwór. Posłuchajcie sami, warto.
Muzyczny pamiętnik
Zdarza Wam się utożsamiać muzykę z określonym wydarzeniem w Waszym życiu? Zakładam, że tak i to niejednokrotnie. Mnie również. Są dźwięki, których wysłuchanie przywodzi mi na myśl konkretną historię z nimi związaną. Są też takie, w których „widzę” twarz osoby, która po raz pierwszy mi je pokazała albo z którą kojarzą mi się w szczególny sposób. Każdy taki utwór niesie w sobie inny ładunek emocji – od nostalgii, przez sentyment, na goryczy kończąc (ta, na szczęście, jest w znikomej ilości). W ten sposób kreuję swój indywidualny, wyjątkowy muzyczny pamiętnik. Niesamowite jest to, że jeden konkretny utwór dla każdego z nas może znaczyć co innego i wzbudzać zupełnie inne emocje. To dopiero potęga!
Muzyka? Obecna!
Obecność muzyki, to coś, co daje mi poczucie integralności (ze światem, ze sobą) i… bezpieczeństwa. Lubię, gdy towarzyszy mi przez cały dzień, dlatego aktualnie w tle sączą się dźwięki muzyki, którą serwuje jedna z moich ulubionych stacji radiowych. Nie wyobrażam sobie swojego dnia bez włączenia radia, choćby na chwilę. To w dużej mierze dzięki niemu poznałam i nadal poznaję nowych, interesujących artystów. Radio jest też świetnym rozwiązaniem, gdy chcę odpocząć od słuchania całych płyt – nie zawsze mam ochotę „zamknąć się” w świecie jednej kapeli. A jak jest w Waszym przypadku – słuchacie radia czy wolicie włączać swoje ulubione płyty?
Zauważyłam też pewną prawidłowość: rano z przyjemnością i uwagą nasłuchuję śpiewu ptaków i to on wprowadza mnie w nowy dzień, umilając picie pierwszej kawy. W ciągu dnia włączam radio, a wieczorami najczęściej sięgam po swoich muzycznych ulubieńców albo włączam wybrane, autorskie audycje ulubionych prowadzących, którzy potrafią stworzyć klimat idealnie podkreślający porę dnia. Gdy zapada zmrok, muzyka wybrzmiewa i „smakuje” bowiem jeszcze inaczej – bardziej intymnie, szczerze, kameralnie.
Na początku tego wpisu określiłam muzykę jako przeciwieństwo ciszy. Czy lubię ciszę? Owszem. Czasami nawet jej potrzebuję. Ale to nie cisza mnie odpręża. Najbardziej odpoczywam przy dźwiękach natury, spędzając czas na dworze, łące, polu – wtedy między mną a naturą jest harmonia, która wycisza mnie od środka. Taka „muzyka natury” uspokaja mnie i wprowadza w dobry nastrój, czerpię z niej pozytywną energię.
Na zakończenie wybrałam dla Was kilka cytatów dotyczących muzyki. Pod każdym mogę się podpisać. Zgadzacie się z nimi czy macie inne zdanie?
Muzyka to najlepszy język do poruszenia serc ludzi na całym świecie.
– Jimmy Page, gitarzysta Led Zeppelin
Muzyka to najsubtelniejsza forma przekazu, można stwierdzić, że żadna dziedzina sztuki nie porusza ani nie wpływa na podświadomość tak, jak muzyka.
– David Crosby, muzyk
Tylko w muzyce odnajduję coś absolutnie pięknego, nieopisywalnego, niewyrażalnego werbalnie, co porusza najdelikatniejsze i najczulsze struny duszy człowieka.
– Piotr Łazarkiewicz, reżyser
Muzyka ucieka słowom: na tym polega jej sens i jej majestat.
– cytat z powieści „Zgiełk czasu” Juliana Barnesa
Czym jest muzyka? Nie wiem. Może po prostu niebem z nutami zamiast gwiazd.
– Ludwik Jerzy Kern, poeta