Międzynarodowy Dzień Kobiet, to dobra okazja, by zadać sobie pytanie, czym właściwie jest kobiecość. Co znaczy dzisiaj, w drugiej dekadzie XXI wieku?
Czy jest czymś, co my, kobiety, w sposób naturalny, wrodzony, mamy w sobie, czy może trzeba ją najpierw w sobie odnaleźć, a później pracować nad jej kształtem? Czy w czasach równouprawnienia w ogóle warto o niej mówić?
Oczywiście, że warto!
Gdy zaczęłam przygotowywać ten wpis, chciałam ująć temat kobiecości w możliwie najbardziej ogólny sposób, szukając uniwersalnych cech, które w kontekście tego tematu mogłaby wymienić zdecydowana większość z nas. Z każdym kolejnym pojawiającym się zdaniem, utwierdzałam się w przekonaniu, że nie jest to proste zadanie, ponieważ znaczenie tego słowa dla każdego z nas może być zupełnie inne i to, co wcześniej wzięłam za pewnik, wobec kogoś innego mogłoby okazać się chybionym wyborem. Zdecydowałam więc, że skupię się na swoich odczuciach i opiszę kobiecość z subiektywnego punktu widzenia, na podstawie własnych doświadczeń, zapraszając Was do późniejszej dyskusji.
Moje postrzeganie kobiecości – zarówno w sensie ogólnym, jak i w odniesieniu do samej siebie – na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat zmieniało się wielokrotnie, w zależności od tego, w jakim byłam wieku i na jakim etapie życia. Jako nastolatka, kobiecość utożsamiałam z wyglądem. Niebotycznie wysokie szpilki, mini i pomalowane czerwoną pomadką usta – tego na pewno nie miałam wówczas na myśli. Wręcz przeciwnie, jako osoba dość przekorna, odrzuciłam tego typu atrybuty i postanowiłam iść pod prąd, ścinając włosy na (bardzo) krótko, zakładając glany i nosząc duże torby (nie mówcie nikomu, ale na dźwięk słowa „torebka” dostawałam alergii).
Taka wizja kobiecości towarzyszyła mi mniej więcej do czasu studiów, gdy – cały czas szukając własnej definicji tego słowa – oprócz tego, co powierzchowne, zaczęłam zdecydowanie bardziej zwracać uwagę na swoje wnętrze, czyli na to, co “ubiera” mnie jako kobietę od środka. Na to, jakie mam wartości, jak się zachowuję, co i w jaki sposób mówię i myślę. Na to, jaka jestem, gdy stanę przed lustrem i spojrzę sobie w oczy.
A jak jest obecnie? Do jakiego kształtu ewoluowało słowo „kobiecość”?
W tej chwili, szczęśliwie mając już dawno za sobą okres nastoletnich buntów i niewiele wnoszącej postawy „nie, bo nie”, rozwijam i pielęgnuję w sobie te cechy, które – w moim odczuciu – są kwintesencją kobiecości, do której dążę. Dzisiaj kobiecość, to dla mnie przede wszystkim połączenie dwóch skrajności – delikatności i siły, ale także tego „czegoś”, nieuchwytnego, trudnego do zdefiniowania (może nuty tajemniczości?, może odrobiny kokieterii?). Delikatności rozumianej jako wrażliwość, czułość, subtelność, empatia. Siły pojmowanej jako pewność siebie, która zna swoją wartość, ale jednocześnie nie pozwala się wywyższać. Kobiecość, to również całokształt pewnych cech, gestów i zachowań, które razem tworzą jej niepowtarzalny obraz. Niepowtarzalny, bo dla kogoś może to być np. życiowa odwaga i zaradność, dla kogoś innego – prowadzenie zdrowego trybu życia i wysportowane ciało, a dla jeszcze kogoś innego – sukcesy zawodowe i status materialny. Albo wspomniana czerwona pomadka na ustach, obcasy, koronkowa bielizna i zwiewne sukienki. (Tak, ja też to lubię!) I wszystkie te definicje są poprawne, bo to my najlepiej siebie znamy i wiemy, co sprawia, że czujemy się kobieco. Ważne, by pozostać wiernym sobie i nie zapominać o tym, co naprawdę ważne.
Gdybym jednak miała opisać kobiecość jednym słowem, to powiedziałabym, że kobiecość to piękno. Przede wszystkim to wewnętrzne. Warto o tym pamiętać, dotrzeć do niego i pielęgnować je. Zostanie z nami o wiele dłużej niż to, co zdobi nas na zewnątrz.